środa, 6 stycznia 2016

Rozdział 21 *-*

Zarozumiały ignorant


          * Percy Jackson *

         Nico złapał mnie za rękę i razem wbiegliśmy w cień. Pomimo wcześniejszych podróży cieniem, nadal było to dla mnie trudne do opanowania. Chciałem wymiotować, brzuch mnie bolał, kości zresztą też. Jednak przeżyłem. Znalazłem się na drugiej stronie, zupełnie nie wiedząc, gdzie jestem.
     – Jesteśmy w...? – zagadnąłem.
     – Asuncion.
   Wstałem i rozejrzałem się po okolicy. Pusto. Ciemno. Czarno. Chyba właśnie wkroczyliśmy na terytorium tego czegoś. Wydawało mi się, że widziałem potwora biegnącego przed siebie, niosącego w pysku jakieś kości. Śmieszne, nawet nas nie zauważył.
   Trzymałem Nico za rękę przez ten cały czas. Wiedziałem, że może zaraz zemdleć, ledwo trzymał się na nogach. Widać było, jak te podróże go niszczyły. Kiedy poszliśmy spać, on cały czas się budził, trząsł albo szeptał moje imię. Bał się. Ja bałem się o niego.
   Przytuliłem go nagle. Strach, że to może być ostatnie miejsce, które zobaczę, przyprawiała mnie o dreszcze. Zawsze wyobrażałem sobie swoją śmierć zgoła inaczej. Na łące, w spokoju i samotności. Odszedłbym, gdy osiągnąłbym wszystko, czego chciałem. Miałbym kochającego... męża, może rodzinę. Odszedłbym wiedząc, że wszystko, co zostawię po sobie, było coś warte. Uratowanie świata dwa razy. Przejście przez Tartar. To były naprawdę wielkie rzeczy.
   Jednak chciałem mieć osobę, która szczerze mnie kochała. Która byłaby w stanie oddać za mnie życie, ale także pogodzić się z moją śmiercią. Czy Nico był taką osobą?
   Na pewno oddałby za mnie życie, ale czy gdybym zginął, potrafiłby się otrząsnąć? Jego najlepszy przyjaciel umarł, ma tylko przyjaciółkę z Obozu, do której może nawet nie wrócić... Nie chciałem o tym myśleć. Ale z drugiej strony, jak nie teraz, bliski śmierci, to kiedy? W drodze do Elizjum? O ile jeszcze do niego trafię...
   Pocałowałem Nico w czoło i złapałem jego twarz w dłonie. Oczy wyróżniały się na tle jego bladej cery, lecz wydawały się czarne. Pomimo smętnego koloru, czułem od nich miłość. Pocałowałem Nico z taką namiętnością, na jaką było mnie w tej chwili stać. Jego wargi były takie zimne, pragnęły dotyku. Całował mnie z zachłannością, jakby wiedział, że mogą to być nasze ostatnie pocałunki. Nie chciałem ich kończyć.
   Miałem zamknięte oczy, wyobraziłem sobie piękną łąkę wokół nas. Nie chciałem otwierać oczu. Oznaczałoby to kontakt z rzeczywistością. Trzymałem Nico za szczękę, nie chcąc go puścić.
   Ale kiedyś musieliśmy.
   Oderwałem się od niego i popatrzyłem mu głęboko w oczy. Widziałem w nich miłość, wolę walki i nadzieję. Uśmiechnąłem się szeroko. Trzeba spróbować.

***

   Odgryzłem jednemu przeciwnikowi głowę i natychmiast zabrałem się za kolejnego potwora. Było ich ze sto. Każdy szedł w kierunku moim i Nico. Mój chłopak strzelał do nich z łuku, stał paręnaście metrów za mną. Dopiero teraz zauważyłem, że z mojej sierści jakby wydobywał się blask, który ranił potwory. Przy okazji ochraniał mnie i Nica.
   Syn Hadesa strzelał do potworów celnie, niektóre po jednej strzale zamieniały się w pył. Walczył. Ja nie pozostawałem w tyle, zabijałem wszystko, co nabijało się na moje zęby i pazury. Nie byłem w stanie zliczyć ile potworów już zabiłem.
   Po kilku minutach, Nico został zmuszony użyć miecza, ponieważ potwory zaczęły coraz bardziej na nas nacierać. Niektóre wydawały się mądrzejsze od innych. Unikały moich „ciosów”, atakowały bardziej rozważnie. Zostało jakieś sześćdziesiąt potworów. Ponad połowa. Wierzyłem, że damy radę.
   Broniłem Nico, jak tylko się dało. Rzucałem się na wszystkich, co chcieli go choćby tknąć – czyli po prostu na wszystkich. Miałem kilka ran, ale żadna z nich nie była bardzo poważna. Ochrona od Apolla działała, czułem się silny.
   Po zabiciu kolejnych dwudziestu potworów, powoli zaczynało mi brakować tchu. Chciałem wręcz krzyknąć: „Dajcie mi dziesięć minut i wracam do was, kochani!”. Niestety, nie mogłem tak zrobić. Ponieważ nie mogłem mówić. Oraz też dlatego, że po prostu nie wypadało.
   Rozszarpaliby mnie na strzępy podczas tej przerwy.
   W sumie, to nie wiedziałem z kim walczę. Zabijałem wszystko po kolei, pył częściowo przysłaniał mi oczy. Na początku walki na pewno rzuciłem się na harpię, ale czy teraz też walczyłem z tą rasą? Nie wydawało mi się. Każdy potwór się czymś wyróżniał. Jeden wyższy, drugi niższy z wielkimi ramionami, trzeci bez oczu. Na pewno zostały stworzone przez... ciemność?
   Może, kiedy wychodziły z Tartaru, ktoś... Pozamieniał parę rzeczy? To dziwne. Odrzuciłem te myśli i skupiłem się na walce.
   Zabiłem kolejnych dziesięciu przeciwników i zerknąłem na Nica. Krwawił z prawego boku. Trzymał się za niego, ale widziałem, jak cierpi. Szybko skoczyłem w jego kierunku i ryknąłem na potwory. Przez sekundę stały w bezruchu, jakby się mnie przestraszyły. Nie trwało to jednak długo, ponieważ otrząsnęły się i kolejny raz na nas zaszarżowały. Słyszałem, jak Nico szuka ostatniego batona, ale nie może go znaleźć. Przecież ostatniego zjedliśmy wczoraj!
   Warknąłem i wróciłem do zabijania potworów. Nico nadal szukał pokarmu Bogów, nadaremno. Mogliśmy umrzeć. Szanse na przetrwanie nagle zniknęły. Z wściekłości na samego siebie, Bogów, głupotę ludzką, zacząłem atakować z coraz większą siłą.
     – Oj, weź, bo się zaraz porzygam z tej miłości! ˜– usłyszałem nad sobą.
   Nie zerknąłem jednak w tamtym kierunku. Jakaś kobieta tylko chce odwrócić moją uwagę. Pewnie jakaś zapomniana bogini...
     – Tacy słodcy, zginiesz, ratując swojego ukochanego. Rzygam tym! Rzygam tą miłością!
   Ignorowałem ją. Warczałem i ryczałem, rzucałem się na wszystkich. Miałem jeden cel. Ocalić Nico. Słyszałem jego krzyki. Kazał mi do siebie wracać, chciał, żebym umarł z nim. Ja nie chciałem umierać. Nie widziało mi się takie zakończenie. Nie przez przypadek, kurwa, jestem Synem Posejdona, by umrzeć w taki sposób!
   Zabijałem najszybciej, jak mogłem. Potworów było coraz mniej, to dawało mi motywację. Gdy zostało ich już tylko kilka, Nico dołączył się do mnie. Walczyliśmy, osłaniając się. Ta kobieta nadal coś do nas krzyczała, ale ignorowaliśmy ją. Gdy zabiłem ostatniego potwora, zamieniłem się w człowieka.
   Otarłem krew cieknącą z mojego nosa i przyciągnąłem do siebie Nica. Całowałem go namiętnie, ta bogini krzyczała coś do nas, ale nie myślałem o niej. Udało się. Będziemy żyć.
     – Perseuszu Jacksonie... Ty zarozumiały, arogancki ignorancie! – usłyszałem na tyle głośno, że przerwałem pocałunek.
     – Chyba troszkę przesadziłaś – skwitowałem jej zachowanie.
   Popatrzyła na mnie, zaciskając dłonie w pięści. Była dość... mała. Miała około metra czterdziestu wzrostu, nie widziałem dokładnie. Stała kilkanaście metrów ode mnie, więc nie widziałem twarzy. Ubrana była w zwykłą, czarną, postrzępioną sukienkę do kostek.
     – Nienawidzę ciebie i tej twojej miłości! – krzyknęła.
     – Ktoś tu chyba cierpi na brak chłopaka... – mruknąłem. – A ja lubię miłość.
     – A ja nienawidzę! Nienawidzę wszystkiego i wszystkich!
  Zerknąłem na Nico. Wydawał się być równie zmieszany tą sytuacją co ja.
     – Nie ma chociaż jednej rzeczy, którą być lubiła? – spytał Nico.
   Zaczęła się do nas przybliżać. Miała strasznie długie paznokcie i krwiożerczy wzrok.
     – Lubię śmierć, Nico. Waszą śmierć.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witam! 
Tak naprawdę skończyłam rozdział w nocy... Ciii XD
Muszę wam powiedzieć, że to prawie koniec serii. Jeszcze jeden rozdział, epilog i kończymy! 
Nie martwcie się, nadal będę pisać <3 
Kace was xD
Te wszystkie podziękowania, blablabla pojawią się pod epilogiem. Mam nadzieję, że to tam wykażecie swoją aktywność :))
Pozdrawiam, kolejny rozdział około 12.
Epilog pojawi się w okolicach wieczoru :3 
Dzisiaj kończymy! 
Pozdrawiam i zachęcam wszystkich do komentowania i brania udziału w ankietach :3
Jeszcze raz pozdrawiam <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz